Quantcast
Channel: White Plate
Viewing all 168 articles
Browse latest View live

Kaczka, puree i jabłka z płatkami róży

$
0
0

To pierwsza kaczka w moim życiu. Żeby się nauczyć ją piec, poprosiłam jednego z najlepszych kucharzy w Polsce, Roberta Trzópka, który na co dzień szefuje warszawskiej restauracji Tamka 43 o to, by mi pokazał, jak to zrobić.
Ponieważ z Robertem i jego dziewczyną, Judytą, znaliśmy się już wcześniej, umówiliśmy się, że spotkamy się u mnie w domu. Nie interesowało mnie, jak można upiec kaczkę w restauracji wyposażonej w profesjonalne urządzenia, chciałam dowiedzieć się, jak mogę zrobić ją w domowych warunkach.
Robert jest kucharzem, który potrafi ugotować wszystko. Zna się na najnowocześniejszych metodach przyrządzania, kulinarnej modzie, gotowaniu w niskich temperaturach, kuchni fusion i tak dalej. Mnie kulinarne mody interesują mniej więcej tak samo, jak nowe kolekcje ubrań. Prędzej czy później i tak wracam do klasyki i wybieram to, co ponadczasowe, proste, klasyczne.
Byłam dzieckiem wychowanym na coniedzielnym rosole z marchewką i makaronem, kurczaku z chrupiącą skórką i ziemniaczanym puree tłuczonym z masłem i gałką muszkatołową.
Chciałam poczuć taki smak.
Więc kiedy Robert zapytał: Jaka ma być ta kaczka, odpowiedziałam: prosta, łatwa, domowa. Taka, którą będę mogła bez problemu sama zrobić.
Na moje pytanie o piersi czy udka kacze, tylko się obruszył i powiedział, że dobrego jakości drobiu nie sprzedaje się w ten sposób. Więc jeśli kaczka, to z pewnego źródła i cała. Nasza była wiejska, ekologiczna, zamówiona specjalnie na tę okazję.

W przepisie pojawia się tajemnicza cascara*.
Z nią miałam okazję się poznać przy okazji jednego z kawowych spotkań. Napar z cascary przypomina kompot z suszu i jest intrygujący w smaku. Można się go napić już w kilku warszawskich (i zapewne nie tylko warszawskich) kawiarniach.
My postanowiliśmy użyć cascary do moczenia kaczki, choć tak naprawdę nie jest ona niezbędna i można ją po prostu pominąć, zastępując solanką.
Metoda niezwykle prosta, efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. 
Polecam.


Zaczynamy od przygotowania solanki:
w tym celu na 1 litr wody używamy 1 łyżki soli kamiennej. Sól należy rozpuścić w wodzie. Solanki powinno być tyle, by można w niej zanurzyć całą, wypatroszoną i umytą kaczkę.
Moczenie w solance zapewni kaczce odpowiednią wilgotność.
Kaczkę moczy się w solance 12-15 godzin.
Następnie należy ją osuszyć, włożyć do formy do pieczenia i wstawić do piekarnika nagrzanego do 180 st C.
Czas pieczenia: 60-90 minut (w zależności od wielkości kaczki). W trakcie pieczenia należy od czasu do czasu polewać ją wytapiającym się z mięsa tłuszczem.


Do kaczki przygotowaliśmy pieczone jabłka:

Robert przekroił jabłka na pół, wydrążył, do środka włożył płatki róży w cukrze wymieszane ze świeżym tymiankiem.
Jabłka piekły się w temperaturze 180 st C przez ok. 20-30 minut.


Do tego puree ziemniaczane:

Ziemniaki były ugotowane bez soli, do miękkości. Następnie utłuczone, wymieszane z mlekiem do odpowiedniej gęstości, później masło (dowolna ilość, Robert twierdzi, że im więcej, tym lepiej), sól.
W tej wersji puree jest bez pieprzu i gałki muszkatołowej.


*Cascara z hiszpańskiego oznacza „łupinę” i jest to wysuszona, zewnętrzna warstwa owocu kawowca. Uważana była jako odpad przy produkcji kawy, jednak od kilku lat spożywana jest w postaci naparu. Jest bardzo intensywna w aromacie i ma klasyczny charakterystyczny dla siebie zapach suszonych śliwek, wiśni, rodzynek i tytoniu. Napar ma herbaciany, a czasem nawet syropowatą konsystencję, zaś w smaku przypomina rooibos, sok jabłkowy oraz kompot z wiśni i śliwek. Oprócz intensywności smaków i aromatów, cascara ma bardzo dużą zawartość kofeiny oraz antyoksydantów. Można ją pić tuż po zaparzeniu, ale również jako napój na zimno. Jej zastosowanie jest różne, może być stosowana jako zwykły napar do picia, ale także wykorzystuje się w infuzji z alkoholami np. rumem, a także jako dodatek w kuchni, np. można ją dodawać do ciast, mięs itp.
Cascarę parzymy przez 4-8 minut z 5 gramów suszu w 200 ml wody o temperaturze 90-92 stopni Celcjusza.
Można zwiększyć dozę do 12 g na 200 ml wody, wówczas cascara będzie intensywniejsza w smaku.



Jeśli chodzi o kaczkę, w solance oraz zaparzonej cascarze moczyła się ona ok. 9 h, jednak gdyby została 12-15 h, a nawet 1 dzień - przeszłaby cascarą bardziej.
Wrzuciliśmy ok. 150 g na 1,5 l.

The Smitten Kitchen i What Katie Ate

$
0
0

Często kupuję książki blogerek. Jeśli są autorkami blogów, które mnie inspirują, traktuję to w pewnym sensie jak spłatę zaciągniętego kredytu.
Najpiękniejsze blogi wymagają nieskończenie dużo czasu, zaangażowania, pracy, poświęcenia innych zajęć na rzecz tego, by podzielić się swoją wiedzą, talentem, pomysłami. Za darmo.
What Katie Ate odkryłam kilka lat temu. Miał wówczas zaledwie kilka wpisów, a ja trafiłam na niego z galerii zdjęć, jakie Katie umieściła na Flickr, który w owym czasie był moim ulubionym miejscem ze zdjęciami.
Pod jej pierwszymi postami można znaleźć moje zachwyty i nadzieję, że kiedyś wyda swoją książkę. Ona się wówczas z tego śmiała, ale minęło kilka lat,  jej gwiazda rozbłysła, a jej styl zaczął być kopiowany przez dziesiątki albo setki osób.
Nagle wszyscy zaczęli kupować stare talerze, znosić do domu zniszczone deski, a przede wszystkim szaleć z Photoshopem, próbując ją naśladować.
Ale ona jest tylko jedna i swoim stylem potrafi się bawić. Z wykształcenia jest grafikiem, zna zasady kompozycji i ma niezwykły dar kreowania malarskiej rzeczywistości.
Muszę tu zaznaczyć, że nigdy nie ugotowałam nic według przepisów, jakie zamieszcza na swojej stronie. Przychodzę tam raczej po to, by zobaczyć, co i jak sfotografowała. I z podobnym nastawieniem czekałam na jej książkę.
Nie spodziewałam się przepisów, które natychmiast będę chciała realizować w kuchni. Czekałam na zdjęcia.
Dobrze wiem, jak trudno jest sprostać oczekiwaniu czytelników, że książka będzie odzwierciedleniem bloga. Przełożenie go 1:1 jest niemożliwe, z wielu powodów.
Na blogu bawimy się konwencją, stylem, tematami. Wystarczy prześledzić wpisy z kilku lat, by zobaczyć, jak każdy z nas się zmienia. Raz fascynuje nas fotografia ze stylizacją jak z baroku, innym razem pociąga nas minimalizm. A książka musi być spójna.
Książka Kate nie jest taka, jak jej blog. Każda strona jest dopracowana, widać rękę Kate na każdym etapie jej przygotowania.
I choć ogólnie piękna, to dla mnie niestety jest trochę przestylizowana. Po kilkunastu stronach (a każdą nową książkę oglądam powoli, strona po stronie), poczułam się zmęczona nadmiarem elementów, czcionek, teł. Poczułam się zagubiona, bez jakiegoś punktu odniesienia, odrobiny przestrzeni, która pozwoli odpocząć oczom.
Lubię, kiedy fotografia kulinarna przemawia do mnie apetycznymi daniami, które mam ochotę zjeść nie dlatego, że ktoś spędził godziny na ich poprawianiu w programie graficznym albo na dobieraniu kolejnych elementów scenografii, a po prostu dlatego, że są apetyczne same w sobie. Potrawa musi odgrywać rolę pierwszoplanową, a nie być dopełnieniem stylizacji.
I w tym kontekście, druga książka, o której chcę napisać, jest dokładnie przeciwieństwem tej. Minimum stylizacji, wszystkie dania fotografowane na kuchennym blacie, a efekt taki, że mam ochotę natychmiast gotować i to najlepiej wszystko po kolei.
Na bloga Deb, Smitten Kitchen, również trafiłam dawno temu, gdyż wówczas należał do czołówki najbardziej popularnych blogów angielskojęzycznych. Chciałam zobaczyć, na czym polega jego sukces i zrozumiałam to bardzo szybko, patrząc na listę przepisów, które zaznaczałam do wypróbowania.
Tu nie ma kakofonii kolorów, czcionek, photoshopowych bajerów, starych łyżek i obtłuczonych glinianych kubków. Jest kobieta, jej mała kuchnia, kuchenny blat, minimum urządzeń i potrawy, które wołają: zrób mnie. Tu wszystko jest do zrobienia. Apetyczne, kolorowe, domowe.
Zatem, mimo mojej wielkiej słabości do Kate, jej talentu i uroku, wybieram książkę Deb, z której będę z przyjemnością gotować. Książkę Kate odstawię na półkę, wracając do niej zapewne od czasu do czasu, by pooglądać jej zdjęcia.
A jeśli napisze następną, i tak ją kupię :)





Wieniec serowo-cebulowy z tymiankiem

$
0
0

Uwielbiam niedziele spędzane w łóżku, z filmami, książkami i komputerem. Na półce obok łóżka ustawiam kolejne kubki z herbatą. Wyskakuję z niego tylko na chwilę, by przynieść sobie coś do jedzenia.
Dzisiejszy wypiek powstał spontanicznie. Nie miałam w domu chleba, a miałam ochotę na pieczywo. Nie chciało mi się iść do sklepu, więc upiekłam coś, co spokojnie zastąpi kanapki. Często robię takie wytrawne wypieki - bułeczki, ślimaczki, calzone. Czego tylko dusza zapragnie.
Nie tak dawno temu piekłam wieniec cynamonowy i to właśnie tamten kształt zainspirował mnie do dzisiejszego ciasta.
Robi się je błyskawicznie. Zamiast trzeć ser na tarce wrzucam wszystko do blendera i powstałym w ten sposób farszem smaruję ciasto. Ważne, żeby użyć dobrej jakości, wyrazistych serów, bo dzięki nim, wieniec nabierze wspaniałego smaku. Jeśli lubicie, możecie dodać też odrobinę sera pleśniowego. Albo fety.
Najlepiej smakuje jeszcze ciepły, z czerwonym winem. Można zrobić do niego sałatę. Albo i nie. Na zdrowie :)



Wieniec serowo-cebulowy z tymiankiem

Ciasto:

200-230 g mąki pszennej (należy ją dosypywać stopniowo)
50 g mleka
50 g wody
1 płaska łyżka mleka w proszku
40 g masła, miękkiego
1 łyżeczka soli
1 łyżeczka cukru
1/4 łyżeczki białego pieprzu
30 g świeżych drożdży

Farsz:

150 g sera (użyłam starych, twardych serów włoskich, w tym m.in. sera koziego), drobno starty na tarce
1/2 czerwonej cebuli (bardzo drobno posiekanej)
listki z kilku gałązek świeżego tymianku (lub suszony tymianek)
1/8 łyżeczki pieprzu do posypania 
1 jajko, rozbełtane z 1 łyżką wody - do posmarowania wieńca


Ciasto:

z podanych składników zagnieść miękkie, sprężyste ciasto. Przełożyć do miski delikatnie posmarowanej olejem roślinnym, przykryć folią spożywczą i odstawić w ciepłe miejsce na godzinę. Powinno podwoić swoją objętość.
W tym czasie przygotować farsz: wszystkie składniki połączyć. Aby sobie ułatwić zadanie, można wszystko po prostu zmiksować w malakserze).
Ciasto rozwałkować na prostokąt, grubości ok 1 cm.
Posmarować je równomiernie farszem.
Zwinąć wzdłuż dłuższego boku w rulon.
Ostrym nożem naciąć rulon pośrodku, zaczynając ok. 3-4 cm od górnego brzegu.
Obie części naciętego rulonu zwinąć (jak na zdjęciu), nadzieniem do góry.
Zlepić oba końce, przełożyć do formy, wierzch posmarować jajkiem, oproszyć pieprzem (opcjonalnie), przykryć folią i odstawić do wyrastania na kolejne 30-40 min.
W tym czasie nagrzać piekarnik do 180 st C.
Wstawić rulon i piec ok. 30-40 minut. (czas pieczenia zależy od wielkości i rodzaju formy. W żeliwnej piecze się nieco dłużej).
Gotowy wieniec jest złocisto-brązowy.
Najlepiej smakuje jeszcze ciepły, z kieliszkiem czerwonego wina.

Smacznego!



La Ruina, Poznań

$
0
0

Raz na tysiąc znajomości pojawiają się takie, w których mam pewność, że zostaną ze mną na długo.
Na pozór przypadkowe spotkania, kiedy siedzimy przy jednym stole i mimo że widzimy się drugi raz w życiu, godziny mijają niepostrzeżenie, a nim się obejrzymy, jest trzecia nad ranem i za chwilę trzeba będzie się obudzić.
Właśnie coś takiego przeżyłam w Poznaniu.
Trudna podróż samochodem, który zepsuł się na autostradzie, z kolejnymi przygodami, krzyżującymi wszystkie plany. I po tym kolacja w stylu marokańskim, na którą byłam zaproszona już dawno przez Monikę i Jana z La Ruiny.


Skończyłam warsztaty, dotarłam do La Ruiny tuż po zamknięciu. W półmroku piliśmy miętową herbatę, o której nie mogłam zapomnieć od poprzedniego spotkania pod koniec ubiegłego roku.
Potem był tajin: klopsiki w pomidorowym sosie doprawionym przyprawami, cynamonem, który jest tak charakterystyczny dla wytrawnych marokańskich dań i sałatka z drobno pokrojonych warzyw w naczyniach "też stamtąd".
I kolejna herbata miętowa z marokańskiego imbryczka... Wypiłam jej hektolitry, domagając się kolejnych porcji.
W międzyczasie wpadł jeszcze ktoś i tak siedzieliśmy zajadając się klopsikami i próbując kolejnych serników, które Monika przygotowała "do spróbowania".
Było pięknie. Trzecia nad ranem zastukała w okno i to był znak, że jednak pora pójść do domu.


O tym, że to miejsce jest zrodzone z prawdziwej pasji, widać od progu.
W dobie niemal identycznych kawiarni, które w Warszawie wyrastają jak grzyby po deszczu, w których forma nierzadko przerasta treść (bo znowu wytworne wnętrza "na bogato" i croissanty w menu), takie kawiarnie są jak perły rozrzucone zupełnie przypadkowo, czasem tak daleko od domu.
Każde ciasto, a jest ich tu wiele, powstało z przemyśleń, talentu, wiedzy i fantastycznych składników (wiem, bo widziałam na własne oczy).
Sernik, który jest inspirowany tiramisu, czy ten z mlekiem kokosowym na spodzie z trawą cytrynową? A może kawowy albo z owocami?
To, co było dla mnie zaskakujące to uczucie, że te ciasta smakują tak, jak moje. Nagle spotkałam bratnią duszę, która szuka idealnych receptur w podobny sposób.
Podobnie nam w duszy gra, podobnie szukamy smaków, ich połączeń. Odnosimy się do poznanych w podróży potraw i tego, co pamiętamy z dzieciństwa.


W niedzielę rano, przed odjazdem na dworzec, zjedliśmy śniadanie. Monika zapytała:
- Zjesz kanapki?
- Tak.
- A jakie chcesz?
- Takie, jakie mi zrobisz. Zjem każde.
Więc zrobiła mi kanapki na upieczonym przez siebie chlebie, z włoską mortadelą z truflami i lokalnym, poznańskim majonezem (Monika radziła bez, Jan upierał się, że jednak "z").
Wypiłam herbatę, zrobiłam kilka zdjęć, a w kawiarni rozchodził się zapach pieczonej szarlotki.*
Nie mogłam wyjść bez perfekcyjnego cappuccino, La Ruina słynie z doskonałej kawy.
Rzadko piszę recenzje miejsc. Nie chce mi się pisać o czymś, co jest "fajne", ale nie zachwyca.
To, co jest w La Ruinie, jest zachwycające, pod każdym względem.
Jedni wybierają kawiarnie dla doskonałej kawy, inni dla wystroju czy też towarzystwa. Tu wszystko łączy się w całość, do siebie pasuje i się uzupełnia.
Tak jak Monika i Jan. Jedno i drugie charakterne.
A gdzieś w mieszkaniu nad kawiarnią ich malutka córeczka, której trochę zazdroszczę.
Polecam gorąco wszystkim mieszkańcom i wędrowcom, którzy zawitają do Poznania. Już dawno nie przeżyłam takiego oczarowania.

Sernik z owocami i płatkami migdałów


Szarlotka, maślana i wilgotna, pachnąca cytryną

Monika i jeden z jej wspaniałych serników



La Ruina
Śródka 3
Poznań

*Szarlotka trafiła też do pudełka "na wynos", przecież w pociągu też trzeba coś zjeść. Jej zapach w taksówce i mina taksówkarza: bezcenne.

Zupa Gordona

$
0
0

W ostatnim szalonym tygodniu byłam w Poznaniu. Pojechałam po zepsuty samochód, ale w splocie przypadków i nieplanowanych zdarzeń, moje życie stanęło na głowie.
Na kilka dni zamieniłam się w piekarza w kawiarni. I tak dobrze mi szło, że o mały włos zostałabym na dłużej.
Setki jajek, które rozbijałam o brzeg miski, kilogramy sera, ziarenka wanilii wyskrobywane z kolejnych i kolejnych strąków. Filiżanki perfekcyjnie zaparzonego espresso (w końcu jesteśmy w kawiarni, która z tego słynie), dzbanki z herbatą parzoną z listkami świeżej mięty.
I wciąż nowe formy do pieczenia, które oddawałam pełne, a co chwila wracały puste. 
Nim się obejrzałam, obcy Poznań stał się bliskim... Poznaniem. 
W środku nocy, w mieszkaniu nad kawiarnią wałkowaliśmy kolejne kulki ciasta na pizzę, kłócąc się zawzięcie o to, czyja lepsza. Słuchaliśmy starych piosenek, a my piekłyśmy kolejne ciasta. I tak prawie do rana.
Wróciłam do domu w śnieżnej burzy, ślizgając się po bocznych drogach, wałkując ciągle tą samą piosenkę. Święta przespałam, od czasu do czasu zerkając na telewizor, w którym znowu same głupoty.
I chyba chcę więcej.
Stojąc nad garem gotującej się zupy, czekając na wiosnę, która w końcu nadejdzie. Z trawą nad rzeką, by można się na niej kiedyś położyć. Patrząc w niebo, licząc chmury, odliczając kolejne dni do wakacji. Czas wreszcie płynie we właściwym tempie.



Oglądałam jego program. Zachwycający, nie ma chyba lepszego. Kupiłam więc książkę, z której postanowiłam ugotować wszystko. Dziś na pierwszy ogień poszła zupa, którą robi się pięć minut, a po trzydziestu jest gotowa do jedzenia. Pikantna, zawiesista, zimowa. W samą porę.

Zupa soczewicowa Gordona Ramsaya
/lekko zmodyfikowana/

2 łyżki oliwy z oliwek
250 g czerwonej soczewicy
1 cebula
2 ząbki czosnku
1 łyżeczka mielonej kolendry
1 łyżeczka mielonego kminu indyjskiego
1/2 łyżeczki kurkumy
1 łyżeczka świeżo mielonego imbiru
2 łyżki przecieru z pomidorów
800 ml bulionu (Gordon radzi drobiowy, użyłam warzywnego)
sól i pieprz do smaku

do podania: grecki jogurt, listki świeżej kolendry (brak)


Oliwę rozgrzać w garnku, dodać pokrojoną w piórka cebulę i czosnek. Smażyć 4 minuty. Dodać suche przyprawy i imbir, po 2 minutach pomidory. Smażyć kolejne 2 minuty. Dodać opłukaną i osuszoną na sicie soczewicę, wlać bulion i gotować ok. 25-30 minut, aż soczewica będzie miękka.
Połowę zupy zmiksować blenderem, połączyć z zupą niemiksowaną. Doprawić solą i pieprzem.
Podawać z jogurtem i kolendrą.

Smacznego!


Sernik z mango na spodzie z karmelizowanych migdałów

$
0
0


Wszyscy mówili o śniegu i zimie, jakby nigdy nie miała się skończyć. Od Wschodu po Zachód, od Północy po Południe, jeden temat.
Ale w końcu jest. Wdzierająca się niepostrzeżenie przez uchylone nocą okno - wiosna. Z dziką radością odwieszam do szafy puchową kurtkę i pozbywam się butów z resztkami brudnej soli.
Pierwsze kolejki w centrach ogrodniczych, naród wyruszył po młode sadzonki, łopaty i kosiarki.
Dwa bloki dalej uaktywnili się pijacy, udało im się jakoś przeżyć zimę w zamkniętych klitkach. Z nową mocą wyruszają pod sklep spożywczy, którego będą od teraz pilnować ze zdwojoną uwagą.
Wiosna przyniosła mi wiele dobrego.
Co roku odradzam się z nowymi postanowieniami i chęcią do życia.
Znowu chce mi się gotować, biegać na bazar, szukać świeżych inspiracji. I czekać na truskawki.




Z sernikami mam od zawsze tak samo: kocham je piec. Nowe smaki wymyślam od ręki. Potrafię dowolny rodzaj sera przekuć (ach, zupełnie jak kowal!) w deser.
I kiedy ostatnio kupiłam pulpę z mango (można ją dostać w sklepach z żywnością arabską, kosztuje ok. 15 zł) i dojrzałe owoce, najpierw z uporem maniaka robiłam koktajle, by w końcu wyciągnąć z lodówki wiaderko sera, które zostało mi po warsztatach kulinarnych, worek migdałów i wyprodukować sernik.
Jeden z najlepszych, tuż obok tego pistacjowego, który gdzie się nie pojawi, zaraz wzbudza aplauz.
(może ktoś w końcu zacznie sprzedawać w małych ilościach pastę pistacjową, hmn?)


Piekłam w małej, 18 cm, tortownicy, bo zrobiłam go z pół kilograma sera. Można podwoić tę ilość i piec w blaszce średnicy 26-28 cm. Sernik ma dosyć zwartą konsystencję, dobrze się kroi (ten na zdjęciu został krojony niemal od razu, a powinien postać sobie kilka godzin w chłodzie). Cóż mogę więcej powiedzieć, żeby go zareklamować?
Aha, zdarza się, że mus mango można kupić w sklepach Rossmann (tych samych, gdzie kupujecie szampon do włosów i jedzenie dla kota). Też się nada do tego sernika.


Sernik z mango na spodzie z karmelizowanych migdałów

Spód:
3/4 szklanki migdałów blanszowanych (to są całe migdały, bez skórki)
2 łyżki cukru trzcinowego

Masa:
1/2 kg sera trzykrotnie mielonego
3/4 szklanki drobnego cukru
2 łyżki budyniu śmietankowego (bez cukru)
4 małe jajka (lub 3 duże)
1 łyżeczka esencji waniliowej
3/4 szklanki pulpy z mango (może być gotowa albo należy zmiksować 1 duże, dojrzałe mango)

Spód:
migdały delikatnie podprażyć na suchej patelni. Przełożyć je do miski, na patelni umieścić cukier, który należy rozpuścić. Dodać migdały, obtoczyć je w karmelu i przełożyć do blendera (lub miski, w której będziemy miksować) i drobno zmiksować (nie na proszek, tak, żeby były kawałki migdałów).
Tortownicę 18 cm(lub nieco większą, wtedy sernik będzie niższy), wyłożyć papierem do pieczenia, wsypać na dno migdały i zrobić masę:

ser wymieszać z musem mango, cukrem, budyniem i wanilią (w misce, łyżką), następnie dodawać po jednym jajku i miksować - miskujemy TYLKO do połączenia wszystkich składników, nie dłużej.
Przelać delikatnie na spód. Wstawić do piekarnika nagrzanego do 160 st C i piec ok. 50-60 min (czas pieczenia zależy od tego, jak szybko sernik się zetnie - powinien mieć delikatnie płynną konsystencję w środku i dobrze upieczone brzegi).
Wyłączyć piekarnik, uchylić drzwiczki i zostawić sernik do ostygnięcia.
Ja na powierzchni sernika, przed wstawieniem go do piekarnika, zrobiłam esy floresy z musu mango: dookoła zrobiłam kropki, które rozprowadziłam przy pomocy wykałaczki.

I tyle.
Na zdrowie!

Szarlotka z 1938 r

$
0
0


Ostatnio dzielę czas między dwa miasta. To drugie odkrywam spacerując i jeżdżąc rowerem. Z tej perspektywy wszystko wygląda inaczej. I wiosna pachnie tak, jak kiedyś, kiedy byłam dzieckiem maszerującym do szkoły.
Odradzam się po zimie, która trwała być może za długo, być może dokładnie tyle, ile powinna trwać. Jestem tuż przed przeprowadzką, więc przyszła pora na pozbywanie się nadmiaru ubrań i tego, co miało się przydać, ale z czasem stało się tylko ciężarem.
Z natury jestem jak chomik gromadzący zapasy - moje szuflady kipią od nadmiaru przypraw, czekolady i mąki, ale przyszedł czas, by to wszystko zużyć. Podobnie jak worek jabłek, który został mi po ostatnich warsztatach kulinarnych.
Zrobiłam więc szarlotkę. Najprościej, jak się da. Z przedwojennej, ulubionej książki kucharskiej, która jest ze mną od dawna i po którą sięgam od czasu do czasu.
Niedługo przyjdzie pora na bardziej skomplikowane dania.



Szarlotka z 1938 r
/zmodyfikowany i uzupełniony przepis z książki Marii Disslowej "Jak Gotować" wydanej w 1938 roku/

240 g mąki pszennej
120 g masła
60 g cukru
kilka łyżek gorącej wody

Farsz:

1 kg jabłek
120 g cukru (proponuję dać mniej, w zależności od tego, jak słodkie są jabłka)
cynamon
rodzynki
odrobina wody do gotowania jabłek



Ciasto:

z podanych składników zagnieść gładkie ciasto.
Podzielić na dwie części (jedną nieco większą od drugiej). Większą wylepić spód i boki wysmarowanej masłem tortownicy o średnicy 26 cm.
Piekarnik nagrzać do 180 st C. Wstawić ciasto i podpiec przez ok 15 minut (można je uprzednio ponakłuwać).

Jabłka obrać, pokroić w cząstki, ugotować do miękkości z odrobiną wody. Pod koniec gotowania dodać pozostałe składniki.
Wyjąć podpieczone ciasto z piekarnika, wyłożyć na spód jabłka, z pozostałego ciasta wyciąć paski o szerokości ok. 2 cm, które należy ułożyć na jabłkach.
Posmarować żółtkiem rozbełtanym z łyżeczką wody i ew. posypać odrobiną cukru.
Wstawić ponownie do piekarnika i piec godzinę.

Smacznego!

Zupa cebulowa z serowymi grzankami

$
0
0

Przepisów na nią są dziesiątki. Trudno powiedzieć, który jest tym najwłaściwszym.
Ja sama, robiąc ją od lat, co jakiś czas coś zmieniam, dodaję, modyfikuję. Dodaję brandy albo robię na czerwonym winie. Kiedy mam czas, opiekam kromki bagietki, układam na nich ser, wkładam do miseczek z zupą i zapiekam pod gorącym grillem.
Zdarza mi się też delikatnie zagęścić ją zasmażką.
Jedna z moich ulubionych zup.
Warto poświęcić trochę czasu na odpowiednie uduszenie cebuli - miękka i brązowa sprawi, że zupa będzie miała idealny kolor i konsystencję. Trudno tu pójść na skróty.






Zupa cebulowa

6 średniej wielkości cebuli - obranych i pokrojonych w piórka

2 ząbki czosnku (użyłam wędzonego), pokrojonego na plasterki
2 łyżeczki brązowego cukru
5 łyżek masła
3 łyżka oliwy

ok. 150-200 ml wytrawnego wina
1 litr wywaru warzywnego, drobiowego lub wołowego
1/2 łyżeczki suszonego tymianku

2-3 łyżki czerwonego wytrawnego wina
sól i pieprz

grzanki:
2 mini bagietki
kilka plastrów żółtego sera (najlepszy jest Gruyere, ale możemy użyć dowolnego)

Masło i oliwę rozpuszczamy na patelni. Dodajemy cebulę i cukier, dusimy ją początkowo na dużym (przez ok 5 minut), następnie na małym ogniu ok. 40-60 minut, podlewając stopniowo winem. Cebula ma mięknąć powoli. Mieszamy co jakiś czas.
Kiedy cebula zmięknie i stanie się złotobrązowa (od tego zależy ostateczny kolor zupy), dodajemy czosnek, wywar, tymianek, sól i pieprz. Gotujemy 15 minut, a w tym czasie przygotowujemy grzanki:
bagietkę kroimy na kromki, na każdej układamy ser i wstawiamy do nagrzanego piekarnika na ok 10 minut, aż ser zacznie się topić.
Gotową zupę doprawiamy czerwonym winem, chwilę gotujemy, następnie wlewamy do miseczek. Na wierzchu układamy grzankę z serem.

Smacznego!

Drożdżowe z rabarbarem i kruszonką

$
0
0


Już zapomniałam, ile radości sprawia jazda rowerem. Znowu można mieć osiem lat, pokonywać odległości, których pieszo może by się nie chciało.
Tym razem zwiedzaliśmy poznańskie parki: Cytadela, Wodziczki, Sołacki, objeżdżając przy okazji jezioro Rusałka, potem parki Wilsona, Wieniawskiego i Chopina.
Budząca się do życia wiosna i feeria zapachów: rzeki, kwitnących drzew, jedzenia z mijanych po drodze restauracji. Rześkie powietrze, światło idealne do zdjęć.
Na koniec kawa w malutkiej kawiarence Nastawnia PoC, która, jak nazwa wskazuje, dawniej była kolejową nastawnią. Z pierwszego piętra widok na przejeżdżające pociągi, z drugiej strony na park Wieniawskiego.
Żeby podczas wycieczki nie umrzeć z głodu, raczymy się plackiem drożdżowym z rabarbarem i kruszonką. Nie wiem, dlaczego, jedzenie na ławce w parku smakuje lepiej niż w domu.
Trwaj chwilo.




Drożdżowe z rabarbarem i kruszonką

500 g mąki pszennej
20 g świeżych drożdży
3 żółtka
60 g drobnego cukru
60 g miękkiego masła
zapach (użyłam cukru waniliowego)
200 ml ciepłego mleka
szczypta soli

3 łodygi rabarbaru, obrane i pokrojone na 1-2 cm kawałki (ok. 200 g)
1-2 łyżki cukru


W 1/3 szklanki mleka rozpuścić drożdże z łyżeczką cukru. Odstawić na 15-30 minut.
Dodać pozostałe składniki i wyrabiać tak długo, aż ciasto zacznie odstawać od ręki - polecam użycie miksera.
Ciasto powinno być pulchne.
Przykryć ściereczką i zostawic do wyrośnięcia (zwykle zajmuje to ok 1 godziny)

W tym czasie przygotować rabarbar: umieścić go w garnku, wlać łyżkę wody, i gotować na małym ogniu ok. 10 minut, aż rabarbar zmięknie. Dodać cukier, podgotować jeszcze minutę i odstawić do ostudzenia.
Przełożyć ciasto do wysmarowanej masłem i wysypanej mąką formy - w zależności od tego, jak grube lubimy ciasto, może to być tortownica lub prostokątna blacha. Należy pamietać, że ciasto bardzo rośnie i musi mieć sporo miejsca.

Na wierzch wyrośniętego ciasta położyć ostudzony rabarbar.

Kruszonka:

100 g mąki
50 g cukru
50 g zimnego masła
szczypta soli (na czubek noża)

Składniki kruszonki rozetrzeć w miseczce drewnianą łyżką. Posypać ciasto.

Wstawić do piekarnika nagrzanego do 180 st C i piec 40-60 minut. Czas pieczenia zależy od wielkości formy - im mniejsza, tym środek ciasta dłużej się piecze. Należy drewnianym patyczkiem sprawdzić, czy nie jest surowe.
Gdyby wierzch się za bardzo rumienił, przykrywamy folią aluminiową.

Smacznego!



Berlin

$
0
0

Czarne ślady rowerowych kół;)
Dwa dni, dwa rowery, mapa i w drogę. Kierunek: Berlin.
Moja rowerowa przygoda dopiero się rozpoczęła, zawsze wiedziałam, że to mi się spodoba, ale nie przypuszczałam, że aż tak.
Nie znoszę taksówek, miasta zwiedzam zwykle pieszo albo metrem. Z samochodem zawsze jest problem, bo a to nie ma gdzie zaparkować, a to trzeba zapłacić za parkowanie, a nigdy nie wiadomo, kiedy będzie się miało ochotę wrócić.
Berlin jest w czołówce miast przyjaznych rowerzystom. I już wiem, dlaczego. Niezwykle przejrzysty system rowerowych dróg, a przede wszystkim kierowcy, którzy respektują prawo i nie wymuszają pierwszeństwa to podstawowe różnice pomiędzy tym, co jest tu, a co tam.
Muszę przyznać, że im więcej jeździłam, tym mniejszą miałam ochotę na to, żeby w ogóle zejść z roweru. Perpetuum mobile :)
Odkryłam Berlin na nowo. Możliwość podjechania pod niemal każde miejsce, wiatr we włosach, peletony podobnych do nas, którzy pędzą przez miasto swoim codziennym środkiem transportu. Piękne.
Zrobiłam niewiele zdjęć, a jedliśmy całkiem zacnie.

Śniadanie w Home Made (Simon-Dach Str. 10 Berlin, 10245): szczególnie przypadły mi do gustu domowe lemoniady i zestawy śniadaniowe:





Obiad w Lemon Leaf (Grünberger Straße 69, 10245 Berlin):




I ciasteczko szczęścia:


Do przeczytania wkrótce!

La Rotisserie i Paweł Oszczyk. Warszawa.

$
0
0
Potrawka z małży świętego Jakuba z kalafiorem i szparagami, marynowana dymka z wanilią i hibiskusem

Rzadko korzystam z zaproszeń restauracji, ale możliwości poznania Pawła Oszczyka, którego uważam za jednego z najwybitniejszych polskich szefów kuchni, nie mogłam sobie odmówić.
Miałam okazję jeść już wcześniej przygotowane przez niego dania, a szczególnie pamiętam to, które zrobił na spotkaniu z prezydentem, na którym miałam przyjemność gościć.
Wiedziałam, że ma opinię utalentowanego fachowca, a do tego człowieka bez nadętego ego.
Byliśmy umówieni w samo południe. Był piękny, majowy dzień, stoliki wystawiono na zewnątrz restauracji, a na skarpie przy Starym Mieście maturzyści wylegiwali się na trawie.
Restaurację La Rotisserie znałam już wcześniej, wiedziałam więc, czego mogę się spodziewać.
To miejsce słynie z eleganckiej, przytulnej atmosfery i zawodowej obsługi. W czasach mojej pracy dla dużych korporacji, na hasło o to, gdzie umieścić zagranicznego (i ważnego) gościa, żeby czuł się komfortowo, zazwyczaj padała nazwa hotelu La Regina, którego restauracja jest częścią.

Grillowany okoń morski z koprem włoskim, bakłażanem i pomidorami



Paweł Oszczyk zaczął pracę w gastronomii 20 lat temu. Doskonale zatem zna polskie realia, ma też okazję obserwować zmieniające się tendencje.
Lubię pytać szefów kuchni o to, w którą stronę zmierza nasza kuchnia, czy jest szansa na reaktywowanie przedwojennych tradycji, skąd brać produkty i jak przyrządzić kaczkę czy rybę. Możliwość czerpania ze źrodła takiej wiedzy jest dla mnie zawsze cenniejsza niż samo zjedzenie choćby najwykwintniejszego posiłku.
Trzeba wyjątkowego talentu, wiedzy i kunsztu, by nowoczesne techniki połączyć z doskonałymi produktami i przyrządzić danie skomponowane a nie przekombinowane. By nie było się czego wstydzić. 
Kuchnia Pawła Oszczyka bez wątpienia należy do tych, które bez kompleksów mogą konkurować z wybitnymi daniami zagranicznych szefów kuchni. Jadłam i u Gordona Ramsaya i u Michela Roux Jr. oraz jego stryja, więc naprawdę poczułam dumę, kiedy na stole pojawiały się kolejne dania.
Nie lubię czytać recenzji restauracji, opisów poszczególnych dań, zatem i Wam ich oszczędzę. 
Mam nadzieję, że zdjęcia powiedzą wiele.
Jeśli będziecie mieli okazję odwiedzić restaurację, zamieńcie słowo z Pawłem Oszczykiem. Inteligentny, sympatyczny człowiek z klasą, z którym można porozmawiać na każdy temat. Spędziłam w restauracji ładnych parę godzin i z przyjemnością będę do niej wracać.


Comber z jagnięciny, ravioli z zielonym groszkiem, czosnkiem niedźwiedzim, młode warzywa i sos z wawrzynu

Mango, marakuja, sorbet z pomarańczy i mięty na cieście (biszkopt migdałowy, crunch czekoladowy, banany)
Fot. Patrycja Dolecka
Do dań piliśmy podane przez Mistrza Polski Sommelierów 2012, Andrzeja Strzelczyka:


Aperitif - Cava Rose
Pastrami z kaczki – Gewurztraminer Jubilee, AC Alsace, Hugel, 2009
Małże Św. Jakuba – Cheverny 2012, A.C. Cheverny, Pascal Bellier
Jagnięcina – Gran Fuedo Reserva 2005, D.O. Navarra, Hiszpania
Okoń morski – Gruner Vetliner, 2011, Traisental, Markus Huber, Austria
Mango/marakuja – Riesling Auslese 2008, Mosel, Weingut Max Ferd Richter, Niemcy

Sernik waniliowo-czekoladowy z karmelem

$
0
0

Przeglądam ułożone przez zimę stosy rzeczy. Otwieram szafy i wynoszę z domu kolejne torby z sukienkami, butami, swetrami, które tak lubię, a których nie miałam na sobie od wieków. 
Jednym sprawia przyjemność kolekcjonowanie, moją przyjemnością jest dziś oddawanie. 
Odkrywam książki, które kupiłam i odłożyłam do przeczytania kiedyś tam. I czytam je teraz. 
Ta wiosna jest oczyszczająca. Po ciężkiej i długiej zimie, znowu cieszą mnie małe-wielkie przyjemności. 
Nocne rowerowe przejażdżki przez miasto, przez tunele z kwitnących krzaków. Krople deszczu na twarzy, dziecko zadające wciąż nowe pytania.
Kupiliśmy kolejne worki ziemi, nowe rośliny i bawimy się w uprawę kawy, orzechów ziemnych, oliwek. Można wszystko, choćby na małym balkonie. Pod czułym okiem, w trosce, wszystko w końcu kiełkuje. 
W tym roku dużo czasu spędzamy na zewnątrz, poza domem. Pieczemy ciasta, robimy kanapki i ruszamy w drogę. Macierzyństwo jest jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie przydarzyły mi się w życiu. Możliwość uczestniczenia w życiu drugiego człowieka, który codziennie się zmienia i kształtuje pod naszym wpływem, jest niezwykła. Tak szybko mija czas, przynosząc wciąż coś nowego.




Ostatnimi czasy często gotuję spontanicznie. Robię ciasta bez miksera, jak ten sernik, który zrobiłam po prostu w misce, mieszając wszystkie składniki trzepaczką. I wyszedł :)
Moja ukochana pora roku, za chwilę będą truskawki. Czekam na nie z niecierpliwością, zdarza mi się ulec pokusie i kupić te trochę plastikowe, z ulicznego straganu. Co tam :)



Sernik waniliowo-czekoladowy z karmelem


spód: 
1 żółtko
20 g masła
40 g mąki pszennej
1 łyżeczka cukru pudru

Masa:

500 g sera trzykrotnie mielonego
4 jajka
80 g cukru pudru
ziarenka z 1 laski wanilii
100 g czekolady 64% (lub 70%)

Karmel
2 łyżki brązowego cukru
1/2 łyżki masła
szczypta soli morskiej
2 łyżki śmietany (użyłam 18%)


Najpierw robimy spód:

z podanych składników zagnieść elastyczne ciasto.
Tortownicę o średnicy 18 cm wyłożyć papierem do pieczenia, następnie wylepić ciastem (tylko dno tortownicy).
Piekarnik nagrzać do 180 st C.
Wstawić tortownicę i podpiekać 12-15 minut.

W misce rozbełtać jajka z cukrem pudrem i wanilią. Cały czas mieszając trzepaczką dodawać stopniowo ser. Kiedy masa będzie gładka, odstawić.
W misce umieszczonej na garnku z gotującą się wodą rozpuścić czekoladę.
1/3 masy serowej przełożyć do miski z czekoladą i dokładnie wymieszać.
Na podpieczony spód wyłożyć połowę masy serowej, następnie masę czekoladową, na wierzch resztę masy serowej. Wstawić do piekarnika, zmniejszyć temperaturę do 160 st C.
Na spód piekarnika postawić miseczkę z wodą.
Piec 60-80 minut (sernik jest upieczony, kiedy boki są ścięte, a w środku masa jest delikatnie płynna).
Ostudzić w uchylonym piekarniku.
Następnie schłodzić, najlepiej całą noc.

Karmel:
Na małej patelni rozpuścić cukier, dodać masło, a kiedy masa będzie jednolita, cały czas mieszając dodać śmietanę.
Delikatnie przestudzić, polać wierzch sernika, odstawić aż ostygnie.

Smacznego!



Tarta z morelami i śliwkami zapiekanymi w karmelowym kremie

$
0
0



Kiedyś, na przełomie maja i czerwca, na ulicznych straganach kupowałam po drodze do pracy truskawki, by zjeść je ze śmietaną utartą z cukrem.
Lubiłam obserwować, jak zmieniają się owocowe pory roku i co chwila pojawia się coś nowego. W małych, drewnianych albo tekturowych koszyczkach. 
Pamiętam też, kiedy jako dziecko wracałam z mamą z warzywnego targu z papierową torbą, w której było pół kilo ciemnoczerwonych czereśni. 
Później jadłam je wprost z durszlaka, jeszcze z kropelkami wody, siedząc przy otwartym oknie i patrząc na wysokie topole pod moim blokiem.
Rzucając pestki do ogródka sąsiadki z nadzieją, że wyrośnie z nich czereśniowy sad.
Skaranie boskie z takimi dzieciakami sąsiadów! ;)

W czwartek poszłam na bazar nacieszyć oczy tym wszystkim, na co czekam cały rok. I kupiłam morele, choć jeszcze nie sezon. 
Połączenie lekko cierpkich owoców i karmelowego kremu ze śmietaną okazało się niezwykle udane. Morele można zastąpić innymi owocami, choćby jabłkami. Nie powinny być jednak zbyt miękkie, by nie rozpadły się podczas karmelizowania.




Tarta z morelami i śliwkami

Spód:
100 g masła
2 żółtka
200 g mąki pszennej
2 łyżki śmietany 18%

400 g owoców (użyłam 300 g świeżych moreli i 100 g mrożonych śliwek)
100 g masła
150 g cukru
1 łyżeczka esencji waniliowej
100 ml śmietany 18%
2 jajka

Ze składników na spód zagnieść gładkie ciasto. Wylepić nim formę do tarty o średnicy 26 cm.
Piekarnik nagrzać do 200 st C. Wstawić formę z ciastem i podpiekać 12-15 minut.
Na głębokiej patelni rozpuścić masło (100 g), wsypać cukier. Kiedy zacznie się karmelizować, po ok. 10-15 minutach, dodać wypestkowane owoce. Karmelizować 5 minut. Zdjąć z ognia.
Owoce (bez karmelu) przełożyć na podpieczony spód.
Śmietanę połączyć z jajkami i wanilią, rozbełtać w misce. Następnie powoli wlewać do karmelu i dokładnie wymieszać. Tak przygotowaną masą zalać owoce. Wstawić ponownie do piekarnika na kolejne 30 minut, aż masa się dobrze zetnie.

Smacznego!

Placek z rabarbarem, konfiturą różaną i bezą

$
0
0



Miałam jeden. Stał najpierw w garażu, potem, z braku garażu, przywędrował na korytarz mieszkania. Między wejściem do sypialni a łazienką bywał wieszakiem na ubrania, schronem dla kotów, półką na gazety. Czasem się przewracał w środku nocy, stawiając mnie na równe nogi.
Rower.
Od czasu do czasu, w przypływie rowerowej weny, znosiłam go na dół i jechałam do kawiarni, odkrywając przyjemność z chłonięcia świata inaczej niż do tej pory.
Bałam się jeździć po ulicach, a po chodniku to jakoś nie za bardzo.
Potem przyszła wiosna, a z nią szereg mało przypadkowych zdarzeń. I okazja do tego, żeby spełnić swoje marzenie i kupić czarną holenderkę. 
I można powiedzieć, że zwariowałam.
Tak, jak kiedyś oglądając książki kucharskie w środku nocy, musiałam natychmiast coś ugotować, tak dziś, oglądając zdjęcia z rowerowych wypraw, mam ochotę wsiąść na rower. Najlepiej od razu. 
Tak wiele wnoszą do mojego życia ludzie, którzy potrafią podzielić się z innymi swoją pasją. Sprawić, żeby człowiek poczuł, że to jest właśnie to, o czym zawsze marzył, jakiś zagubiony element.
To jedna z najpiękniejszych wiosen, jakie pamiętam. Jest w niej wszystko, czego zimą było mi brak.  
Pełna inspiracji, uczuć i radości płynącej z prostych rzeczy, które można razem robić, którymi można się dzielić. Takich, które nic nie kosztują, a których nie można dostać za żadne pieniądze. 
Bezcenne chwile, które chwytam jak złote rybki. Na szczęście nie trzeba ich wypuszczać, zostają na dłużej :)

A w tym tygodniu polecam nowy numer Przekroju, który jako dziecko przeglądałam z zapartym tchem, a dziś miałam przyjemność do niego napisać z okazji Dnia Dziecka. 
A na deser Placek z rabarbarem, konfiturą różaną i bezą.



To mała porcja ciasta, które upiekłam w zwykłej keksówce. Z podanej ilości wyjdą 4 kawałki placka.

Placek z rabarbarem, konfiturą różaną i bezą

Kruchy spód:

1 żółtko
50 g masła
100 g mąki
20 g drobnego cukru
2 łyżeczki cukru waniliowego
1-2 łyżki mleka

2 łodygi rabarbaru, obrane, pokrojone na kawałki szerokości keksówki i przecięte wzdłuż na 3 części

2 łyżki konfitury różanej

Beza:

1 białko
1 łyżeczka cukru


Ze składników na spód zagnieść ciasto - mleko należy dodawać stopniowo.
Keksówkę o pojemności 1 l* wyłożyć papierem, spód wylepić ciastem.
Piekarnik nagrzać do 180 st C. Wstawić ciasto, podpiekać 10-12 minut.
W tym czasie białko ubić na sztywną pianę, pod koniec dodać cukier.
Wyjąć z piekarnika, posmarować konfiturą, na wierzchu ułożyć rabarbar (kawałki powinny mieć szerokość krótszego boku keksówki) i posmarować pianą z białek. Dopiekać ok. 15-20 minut.

Smacznego!

*To tradycyjna, zwykła keksówka średniej wielkości.

Mała paryska kuchnia Rachel Khoo

$
0
0

Czasem wracam wspomnieniami do początków blogowania. W maju minęło siedem lat, od kiedy wieczorami siedziałam przy komputerze poznając świat zagranicznych blogów.
Cannelle et VanilleTarteletteLa Tartine Gourmande, czy Fior di Zucca, od którego tak naprawdę wszystko się dla mnie zaczęło.
Każdy z nich wciąż istnieje, a ich autorki rozwinęły skrzydła, nie tylko artystycznie, ale również zawodowo.
Wtedy blogowy świat, nawet ten międzynarodowy, był na tyle mały, że wymieniałyśmy ze sobą maile, nawiązując bliższe lub dalsze relacje.
Pewnego dnia znalazłam posta na swój temat na innym blogu, prowadzonym przez uroczą brunetkę o czerwonych ustach, Rachel Khoo. Jej blog nazywał się wówczas Rachel Khooks, a sama autorka marzyła wtedy o wyjeździe do Paryża.
Wymieniłyśmy kilka maili, podczas mojej krótkiej wizyty w stolicy Francji próbowałyśmy się nawet spotkać, bo Rachel pracowała wtedy w księgarni z książkami kucharskimi La Cocotte.
Niestety grafik szalonego turysty miałam wówczas tak napięty, że wieczorami po prostu padałam ze zmęczenia i nie udało nam się spotkać. Szkoda.



Dziś Rachel ma swój kulinarny program i niedawno wydała książkę Mała Paryska Kuchnia, którą sfotografował dla niej nie kto inny, jak naczelny fotograf Jamiego Oliviera, David Loftus.
Książkę kupiłam, jak tylko się pojawiła w Anglii, ale ukazanie się jej po polsku ucieszyło mnie podwójnie.
Jej książka jest bowiem taka, jakie lubię najbardziej: proste przepisy, dużo klasyki, trochę interpretacji. Dużo zdjęć, trochę gadania.
Rachel spełniła swoje marzenie, wyjechała z Anglii do Paryża, zamieszkała w malutkim, jak na Paryż przystało, mieszkanku, rozpoczęła trzymiesięczny kurs cukierniczy w Le Cordon Bleu, by następnie podjąć pracę we wspomnianej przeze mnie La Cocotte, gdzie obsługiwała przyjęcia z okazji promocji książek piekąc swoje specjały (szczególnie pamiętam jej muffiny).



"Mała Paryska Kuchnia" to opowieść o tym, jak młoda Angielka adaptuje do swoich potrzeb klasyczne, francuskie potrawy, takie jak Tarte flambee (tarta z cebulą i śmietanką), Millefeuille aux pommes (napoleonki z jabłkami) czy też moje ukochane Gratin dauphinois (ziemniaki zapiekane w śmietanie). Jak słusznie zauważa Rachel, dania francuskie może brzmią skomplikowanie, ale wcale takie nie muszą być. Jak przekonuje autorka, by zrealizować swoje przepisy potrzebowała małej kuchni, w której miała do dyspozycji piekarnik i dwupalnikową płytę.
Książka składa się ze 120 przepisów i jest podzielona na rozdziały takie jak, "Fundamenty kuchni francuskiej" (słynne francuskie sosy, krem patissiere), "Codzienne gotowanie" (Sałatka z soczewicy z serem kozim, burakiem i koperkowym sosem, jajka w koszulkach z sosem z czerwonego wina), "Podwieczorek" (Naleśniki z mąki pszennej i gryczanej, Miniptysie serowe), "Letni piknik" (Tarta z anchois, cebulą i czarnymi oliwkami, chłodnik kalafiorowo-ziemniaczany).
Wydawca zadbał o staranne tłumaczenie (Małgorzata Stefaniuk) oraz redakcję z konsultacją merytoryczną (Marzena Wasilewska-Ginalska) i świetnej jakości druk na papierze offsetowym.
Dla mnie bomba.
Niedługo przygotuję coś z jej przepisów i zaprezentuję na łamach bloga.

*     *     *     *     *
Mała Paryska Kuchnia
/The little Paris kitchen/
Rachel Khoo
tłum. Małgorzata Stefaniuk
Wydawnictwo Albatros 2013
cena: ok. 60 zł



Drożdżowe brioszki z kajmakiem i jabłkami

$
0
0


Jak obiecałam, tak zrobiłam. Brioszki z opisywanej przeze mnie książki Rachel Khoo.
Wena naszła mnie tuż po północy, przy okazji okazało się, że moja waga nie działa, więc proporcje są trochę na czuja.
Połączenie drożdżowej bułki, kajmaku i jabłek i oprószenie wszystkiego płatkami migdałów to jest zdecydowanie to, czego mi potrzeba.
Wiedząc, że jestem śpiochem i że rano na pewno nie będzie mi się chciało wałkować ciasta i czekać, aż wyrośnie, przygotowałam wszystko w nocy, przełożyłam do formy i wstawiłam do lodówki.
Rano wyjęłam ciasto z lodówki, wskoczyłam jeszcze na półtorej godziny do łóżka, a potem upiekłam jedne z najpyszniejszych bułek w tym roku.
Szkoda gadać, trzeba zrobić :)



Drożdżowe brioszki z kajmakiem i jabłkami

/przepis z książki Mała Paryska Kuchnia. Rachel Khoo, nieznacznie zmodyfikowany, zmieniłam trochę sposób wykonania/

8 dag masła
50 ml mleka
0,5 dag suchych drożdży (użyłam świeżych)
25 dag mąki
5 dag cukru
szczypta soli
1 jajko, roztrzepane
1 czubata łyżka śmietany
1 łyżeczka aromatu waniliowego
1 łyżeczka wody z kwiatów pomarańczy
1 jajko, roztrzepane, do posmarowania

Nadzienie:
15 dag dulce de leche (użyłam gotowej masy kajmakowej)
3 małe jabłka (wydrążone i grubo poszatkowane)
do posypania: płatki migdałów

Rozpuść masło w mleku, dodaj drożdże i mieszaj aż się rozpuszczą. Następnie dodaj pozostałe składniki (oprócz tych na nadzienie) i wyrób luźne ciasto.
Odstaw do wyrastania na ok. 1 godz.
Wyrośniete ciasto przełóż na stolnicę oprószoną mąką, rozwałkuj na prostokąc 40x30 cm. Posmaruj masą kajmakową, na wierzchu ułóż jabłka i zwiń w rulon zaczynając od dłuższego boku.
Pokrój na 6-8 równych części.
Tortownicę o średnicy 28 cm wyłóż papierem do pieczenia i ułóż w niej bułeczki. Przykryj folią i wstaw na noc do lodówki.
Rano wyjmij ciasto z lodówki i pozwól mu osiągnąć temperaturę pokojową (zajmie to 1-1,5 h). Posmaruj wierzch rozbełtanym jajkiem i posyp płatkami migdałów (opcjonalnie, nie ma tego w przepisie).
Rano nagrzej piekarnik do 160 st C.
Wstaw bułeczki i piecz 30-40 minut, aż będą rumiane.

Smacznego!

Budapeszt i Centrál Café

$
0
0
- Polacy?
- Tak.
- Moja babcia pochodziła z Katowic, miała na imię Jadwiga - uśmiechnięta staruszka zaczepiła nas w kruchcie kościoła, do którego wskoczyliśmy uciekając przed nagłą ulewą.
- Popada pięć minut i przestanie. Zawsze tak jest - dodała, zerkając nam do torby, w której upchnęłam tani parasol kupiony dzień wcześniej na stacji metra.
Budapeszt był na liście moich wymarzonych wypraw już dawno temu i czekałam tylko na okazję, by się do niego wybrać.
Słyszałam różne opinie, wyobrażałam go sobie zupełnie inaczej.
Tuż przed wyjazdem, bombardowani telefonami od znajomych, którzy ostrzegali nas przed stanem powodziowym, przez chwilę się wahaliśmy, czy nie przełożyć wyprawy. Jak zwykle z pomocą przyszedł Facebook i czytelnicy mieszkający w Budapeszcie (dziękuję :-), którzy uspokajali i zachęcali do odwiedzin.
Miasto powitało nas ulewą i zimnem. Prognozy pogody również nie pozostawiały złudzeń, ale ja zazwyczaj jestem dobrej myśli i wierzyłam w to, że w końcu się rozpogodzi. I tak też się stało.


Zwykle w nowych miejscach pozwalam sobie na swobodne poznawanie tego, co mnie otacza. Wyznaczam sobie kilka punktów, które chciałabym zobaczyć, ale często kończy się tak, że znajduję zupełnie nowe, rozsypane na trasie i czekające tylko na to, by do nich trafić.
W pamięci mam wiedeńską Cafe Central , do której zawsze idę, kiedy tylko odwiedzam Wiedeń, więc kiedy przechodząc w Budapeszcie obok kawiarni o tej samej nazwie zajrzałam przez szybę do środka, czułam, że znalazłam swoje ulubione miejsce.
Uwielbiam bezpretensjonalne kawiarnie z historią, w których czas się zatrzymał. Takie, gdzie można swobodnie usiąść i poczuć się tak, jakby było się  tu już wiele razy wcześniej. Miejsca, gdzie kelner nie dziwi się, że najpierw zamawiam deser i kawę, by po chwili stwierdzić, że zjadłabym jeszcze łazanki z kapustą, bo przecież właśnie jest pora obiadu.
Centrál Café istnieje w Budapeszcie od 1887 roku, dysponuje kartą lokalnych, ale też wiedeńskich specjałów i ma przystępne ceny (kawałek tortu kosztuje ok. 9 zł, cappuccino ok. 7 zł, łazanki ok. 15 zł).
Znajduje się w przestronnej sali, w której, o dziwo, nie było żadnych turystów, jedyni goście to starsi panowie jedzący obiad i popijający lokalne piwo.

Lecsó z papryki i pomidorów, z jajkiem i piwo Dreher
Łazanki ze słodką, karmelizowaną kapustą
Kapuzinerkawa z bitą śmietaną i czekoladą
Rákóczi, tarta migdałowa, domowy dżem morelowy, twaróg, beza i cappuccino
Eszterházy, warstwy orzechowego biszkoptu przełożone orzechowym, lekkim kremem
Central Torte czyli torcik firmowy
Budapeszt jest piękny, ze starymi kamienicami, rowerami i restauracyjkami oferującymi lokalne specjały. Przypomina mi Wiedeń, ale bez wątpienia jest bardziej na luzie, swobodny i przyjazny. To początek mojej wyprawy, ale czuję, że na jednej się nie skończy i chętnie będę tu wracać.
Do szybkiego przeczytania!






Centrál Café
1053 Budapest, Károlyi Mihály u. 9.
Otwarte 8-23

Chorwacja

$
0
0


Przy ulicy Jezevać w chorwackim miasteczku Krk stoi dom z jasnego kamienia, zupełnie jak te w Toskanii. Murek okalający posiadłość sięga kolan, więc każdy, kto się przed nim zatrzyma, zobaczy zadbany ogród, donice wypełnione gęstymi krzakami ciemnoróżowych hortensji, rozmarynu i kwitnących oleandrów. 
Pośrodku domu otwarte na oścież drzwi, naprzeciw nich okno, pomiędzy oknem a drzwiami duży, stary stół z ciemnego drewna, na nim książki i biały kapelusz z dużym rondem.
Pod wysokimi drzewami, na trawie biegają małe koty: czarne, białe i tygrysio pręgowane. Próbuję je liczyć, przy siódmym okazuje się, że są jeszcze trzy dorosłe, a każdy z nich z kolorową obróżką na szyi.
Za każdym razem, kiedy idę do miasteczka, wybieram drogę obok domu. By nasycić oczy widokiem filmowej beztroski. Kolorowych kwiatów, okien w nadbudówce na dachu. Próbuję sobie wyobrazić, kto tam mieszka.
Pewnego dnia, wracając z plaży, moja córka stoi wpatrzona w bawiące się koty na tyle długo, że właścicielka zaprasza ją do siebie. Na ganku usadza ją w wiklinowym fotelu, układając na jej kolanach kolejne puszyste kociaki. Jedne tulą się do niej, inne przemykają po oparciu fotela, by wskoczyć na parapet.


Krk

Krk

Krk

Plitvička Jezera

Plitvička Jezera

Plitvička Jezera

Plitvička Jezera

Plitvička Jezera


Plitvickie Jezera obejrzałam najpierw na zdjęciach, nie mogąc uwierzyć, że woda może być tak przezroczysta, że widać pływające w niej ryby.
W rzeczywistości okazały się dużo piękniejsze niż zdjęcia. Pomyślałam, że tak właśnie wygląda przyroda, której człowiek nie przeszkadza, a którą chroni. Pozwalając drzewom leżeć tam, gdzie upadły, ograniczając ludziom dostęp do tego, co stworzyła natura. Wyobraziłam sobie, co by się stało, gdyby nagle pozwolono ludziom tam budować albo przynajmniej zrobić sobie kąpieliska.
Jak szybko wycięliby w pień to, co tam rośnie, udoskonalając wszystko i “organizując”.
Tyczasem drewniane pomosty wytyczają trasy, którymi można zwiedzić jeziora i wodospady, pochylając się nad taflą wody ciągle nowego i innego zakątka. Miałam wrażenie, że jestem wśród nierzeczywistych dekoracji, przygotowanych na potrzeby filmu, bo na co dzień nie sposób zobaczyć roje ważek czy stada ryb podążających za płynącymi kaczkami. 


Chciałam przeżyć przygodę. W namiocie spałam wieki temu. Na skraju lasu, do którego nie wolno było wchodzić ze względu na zagrożenie pożarowe.
Pole namiotowe, które wybraliśmy trochę na chybił trafił, było kilkuhektarową przestrzenią, z pagórkami, lasem i rzeką, z pełną infrastrukturą: nowoczesnymi łazienkami z prysznicami, przewijakami dla niemowląt i zlewami do prania, bezprzewodowym dostępem do internetu i miejscami, w których można zjeść śniadanie zakupione w miejscowym sklepie.
Po rejestracji przy wjeździe usłyszeliśmy, że możemy zatrzymać się, gdzie chcemy, wybrać sobie dogodne miejsce na namiot i samochód. 
Czasem warto przypomnieć sobie, jak to jest, kiedy zasypiamy patrząc w rozgwieżdżone niebo słuchając koncertu cykad. Jak to jest budzić się z pierwszymi, ciepłymi promieniami słońca, które wyganiają z namiotu. Jak smakuje śniadanie na trawie: pajda chleba, kawałek owczego sera, pomidor i herbata popijana z termosu. 
Internet był tylko w jednym miejscu, w dodatku zasięg miał słaby. Po dwóch nerwowych dniach, kiedy usiłowałam sprawdzić pocztę “Boże, na pewno mam sto osiemdziesiąt nieprzeczytanych maili, a zapomniałam ustawić informację o tym, że mnie nie ma”, w końcu się poddałam i powiedziałam: trudno, widać tak ma być, może świat beze mnie nie umrze przez te kilka dni.

Rijeka

Rijeka
Rijeka

Mijaliśmy miasteczka z budynkami poranionymi przez kule podczas wojny, opuszczone domy, gdzie nie zaglądał nawet pies z kulawą nogą.
Szukałam porównań - chciałam porównać Chorwację z Włochami, Teneryfą albo Hiszpanią, szukałam w pamięci znanych mi miejsc, żeby powiedzieć: przypomina mi to, czy tamto. Ale nie przypomina mi niczego, co znam.
Zachwyciła mnie otwartość Chorwatów - pomyślałam, że są podobni do nas, Polaków. Łatwość porozumiewania się, mimo różnych języków. I jedzenie.
Zaczęło się od wizyty w sklepie i jogurtu pistacjowo-migdałowego, którego będzie mi zapewne brakować, kiedy wrócę do domu.
Później spróbowałam lokalnych serów - miękkich, owczych, o grudkowatej konsystencji przypominającej świeżą ricottę i tych bardzo starych, twardych i drogich.
Potem zachwyciłam się powidłami ze śliwek (160 g owoców na 100 g produktu) - czarnych jak gorzka czekolada i tak gęstych, że trudno było je rozsmarować na pajdzie chleba.
I ryby i owoce morza - zajrzałam do sklepu rybnego tuż po porannej dostawie, żeby zobaczyć, co jest, choć wiedziałam, że malutka kuchnia, którą mamy nie jest wyposażona na tyle, by cokolwiek z nich zrobić. Pośród krewetek i dorad pyszniła się żabnica - wielka i brzydka, jak na nią przystało. Duma sklepu i wszystkich okolicznych restauracji.
To, co zapamiętam, to drzewa figowe rosnące na każdym podwórku, nawet tym najbardziej opuszczonym i dzikim. Ich, na razie maleńkie i niedojrzałe, owoce zapowiadają w tym roku solidne zbiory. Jaka szkoda, że nie będę mogła ich spróbować. 

Odwiedziliśmy:

Krk (zatrzymaliśmy się u gospodyni)
Rijekę
Plitvickie Jezera
i okolice :)

Plitvička Jezera

Racuszki Pani Neli

$
0
0

Po szalonym czerwcu nadszedł w miarę spokojny lipiec.
Miałam wyrzuty sumienia, że tak zaniedbałam bloga. Dużo się jednak działo, a ja dopiero teraz mogę spokojnie wrócić do swoich blogowych rytuałów, gotowania, pieczenia, czytania i pisania.
Obok łóżka układałam kolejne stosy książek, o których chciałam napisać, przepisów do wypróbowania, gazet do przeczytania. Czerwiec spędziłam w podróży, w nieustannych przesiadkach z jednego środka lokomocji do drugiego.
Przez ostatnie kilka dni miałam okazję po raz pierwszy zobaczyć Szkocję, zachwycającą krainę jak z bajki. Chodziłam po lesie dziwiąc się światu: rośliny, które tutaj z taką pieczołowitością wyszukiwałam w sklepach ogrodniczych, tam rosną dziko, pokrywając zielone wzniesienia, otulając rwące rzeki. Zrozumiałam dosyć szybko, że te wszystkie piękne angielskie ogrody, które tak lubimy, są właściwie nie do zrealizowania tutaj, w Polsce. Możemy jedynie o nich marzyć.
Próbowałam szkockich, tłustych śniadań - jajek na bekonie, black puddingu, będącego rodzajem suchej kaszanki i muszę przyznać, że powoli wracam jednak do swoich dawnych przyzwyczajeń, w których było miejsce przede wszystkim na warzywa i ryby.
Lipiec jest ostatnim miesiącem, który spędzam w starej kamienicy na Mokotowie. Nigdy więcej.
Dzielę podwórko z "sąsiadami-pijakami", którzy imprezują na trzy zmiany, dokładnie od marca do pierwszych mrozów.
Dla kogoś, kto pracuje przede wszystkim w domu, takie życie bywa nie do zniesienia. Więc je zmieniam. Mam nadzieję, że na lepsze. Już niedługo będę nadawać do Was z nowej kuchni :)



A tymczasem przepis na racuchy Neli Rubinstein, które usmażyłam jeszcze w czerwcu, ale brakowało czasu, by opublikować je na stronie.
Cały sekret polega na tym, że są zrobione z ciasta przypominającego ptysiowe. Po usmażeniu są więc delikatnie wilgotne w środku, bardzo maślane i... inne niż to, czego się zwykle spodziewamy.


Racuszki Neli Rubinstein
/z książki: Kuchnia Neli/

70 g mąki
3 jajka
1,5 łyżeczki cukru
3/4 szklanki wody
60 g masła
1,5 łyżeczki z cytryny lub pomarańczy
szczypta soli
900 g smalcu lub oleju
cukier puder do posypania


W rondlu zagotować wodę, masło i cukier. Zdjąć z ognia, dodać całą mąkę i energicznie wymieszać, aż wszystkie składniki się połączą, a masa będzie zupełnie gładka, bez grudek. Garnek postawić z powrotem na średnim ogniu i gotować stale mieszając, aż z ciasta utworzy się kula, która będzie odstawać od brzegów garnka. Zdjąć z ognia, odstawić na 5-10 minut i gdy ciasto nieco ostygnie, dodać jajka. Bardzo dokładnie wymieszać. Dodać skórkę z cytryny i sól.
W dużym ciężkim garnku roztopić smalec/olej. Gdy będzie gorący (180-190 st C), zanurzać w nim długą, dużą łyżkę, którą następnie brać porcje ciasta i delikatnie wkładać je do garnka. Smażyć minutę, następnie przewrócić na drugą stronę i smażyć kolejną minutę. Placki podczas smażenia potroją swoją objętość, nie należy więc wkładać ich na raz zbyt dużo.
Wyjąć z tłuszczu, przełożyć na talerz wyłożony papierowym ręcznikiem, by wchłonął nadmiar tłuszczu, oprószyć cukrem pudrem i podawać.

Smacznego!

Pleśniak

$
0
0

Na początku był prodziż*.
Stał wysoko, na kuchennej, wiszącej szafce.
Kilka razy w tygodniu Mama przysuwała do kuchennych szafek stołek, wdrapywała się na niego i zdejmowała z góry prodziż.
Z reguły miała już plan na to, co w nim przygotuje, ale czasem podawała mi jedną z książek kucharskich albo kuchenny kajet zapisany starannym pismem i pytała: Co dziś pieczemy?
Pamiętam ćwierćkilowe kostki miękkiego masła, z których piekło się ciasta, nie zapominając o tym, by zostawić kawałek do posmarowania wnętrza prodziża, który następnie wysypywało się tartą bułką.
Żeby ciasto nie przywarło.
To były ciężkie czasy, ale ciasto musiało być. 
Po latach zapragnęłam wrócić do dawnej metody pieczenia. Chciałam sobie przypomnieć siebie dwunastoletnią, która zaglądała przez szybkę w górnej pokrywie prodziża, by stwierdzić, że biszkopt, który robię, znowu nie urósł.
Więc kupiłam prodziż, wyciągnęłam z półki książkę kucharską z tamtych czasów, znalazłam przepis na jedno z moich ulubionych w dzieciństwie ciast i wzięłam się do pracy.


Pleśniak
/wg przepisu z książki W kuchni babci i wnuczki, B. Mellerowej i B. Adamczewskiej/, zmodyfikowany


2 szklanki mąki pszennej 
kostka masła (w tamtych czasach kostki były 250 g, przyp L)
4 jajka
2 łyżki cukru
3 łyżeczki proszku do pieczenia (użyłam 1 łyżeczki, przyp. L)

2 łyżki kakao
olejek rumowy (zastąpiłam łyżeczką naturalnej esencji waniliowej, L)

słoik dżemu (użyłam niskosłodzonego, z czarnej porzeczki)
jagody

dodatkowo szklanka cukru

Z żółtek, mąki, 2 łyżek cukru i masła zagnieść ciasto. Schłodzić w lodówce przez godzinę.
Podzielić ciasto na 3 części. 
Pierwszą częścią wyłożyć spód prodziża (lub formę, jeśli pieczemy w piekarniku, forma powinna mieć 26-28 cm).
Posmarować dżemem, posypać owocami (jeśli ich używamy, to moja modyfikacja przepisu). 
Do 2 części ciasta dodać kakao i olejek rumowy (wanilię), następnie zetrzeć na tarce na warstwę dżemu i owoców. 
Z białek i cukru ubić sztywną pianę, ułożyć ją na ciemnej warstwie ciasta.
Ostatnią, jasną część ciasta zetrzeć na tarce na pianę z białek.
Przykryć prodziż i piec 40 minut (grzanie góra-dół).
Jeśli pieczemy w piekarniku, nagrzewamy do 180 st C, wstawiamy ciasto i pieczemy 45 minut.
Smacznego!




*Prodziż albo prodiż, różnie go zwą.
Viewing all 168 articles
Browse latest View live