Kiedy ja miałam osiem lat, w święta spacerowałam nad rzekę skutą lodem.
Zapachy zimy, śnieg tak biały, że prawie błękitny, sanki i tłuste koty czekające pod domem na to, aż ktoś otworzy drzwi. Zmrok zapadał tak szybko, że czasem bałwana lepiliśmy dwa dni. W letniej kuchni z pojemnika z ziemią wygrzebywałam marchewki na nos, w piwnicy wybierałam kawałki węgla idealne na bałwanie oczy i guziki.
Nie pamiętam, co było wtedy w telewizji, bo dosyć szybko traciliśmy zainteresowanie tym, że w święta możemy jej oglądać tyle, ile nam się podoba.
Z moją przyjaciółką M. robiłyśmy galaretki z amerykańskich paczek i zajadałyśmy się pajdami chleba z baleronem, prowadząc niekończące się dysputy na temat tego, jak beznadziejni są dorośli i co my zrobiłybyśmy na ich miejscu.
Drugiego dnia miałyśmy już dość świątecznego makowca i M. zawsze ubłagała starszą siostrę, żeby zrobiła porcję pączków z lukrem.
Kiedy ona ma osiem lat, święta spędza zagrzebana w pościeli, z furą naleśników na porcelanowym talerzyku, który pomalowała sobie zgodnie z dziecięcym widzi mi się. Z komputerem na horyzoncie, marzeniami o psie i kolejną książką o porzuconym, cudownie uratowanym kocie.
Mamo, czy to mewy za oknem? Dziwne, że nie odleciały do ciepłych krajów.
Bez względu na to, co sobie wyobrażałam, macierzyństwo weryfikuje wszystko, a odkrycie, że dziecko to nie jest ktoś na nasz obraz i podobieństwo, jest niezłą lekcją pokory.
Świat mojego dzieciństwa i jej to dwa tak różne światy.